Zaryzykowałabym tezę, że ten cytat trafnie opisuje zjawisko, które w psychologii rodziny bywa nazywane odwróceniem ról czyli parentyfikacją. Chodzi o sytuację, w której dziecko staje się dla dorosłego głównym źródłem ukojenia i potwierdzenia własnej wartości. Nie mówimy tu o skrajnościach, tylko o codziennych nawykach: gdy to dziecko „uspokaja” rodzica, dostosowuje się, rzadko czegoś „za dużo”, albo w ogóle potrzebuje. Dla systemu rodzinnego to często wygodne: napięcie spada, rodzina działa, ale kosztem emocji i prawidłowego rozwoju dziecka.
Dziecko funkcjonuje wtedy jako jako plaster na dorosłą samotność. Dzieje się tak ponieważ wielu dorosłych nieświadomie podpisuje ze swoim niewidzialny kontrakt: „Będziesz lekiem na moją pustkę. Uspokoisz mój lęk. Zawsze będziesz po mojej stronie”. To nie brzmi źle, dopóki nie dostrzeżemy kosztu: odwróconej zależności. To nie rodzic reguluje emocje dziecka (a tak być powinno), tylko dziecko reguluje emocje rodzica - uśmiechem, zgodą, nadmierną dzielnością. Czego taka sytuacja uczy dziecko? Dzieci odkrywają, że mają supermoc: lojalność. Ta supermoc ratuje system rodzinny, ale czasem niszczy serce dziecka. Uczy, że miłość trzeba zasłużyć: nie przeszkadzać, nie płakać, nie prosić „za dużo”. Uczy też, że kiedy rodzic cierpi, to „moja wina”, więc trzeba być grzeczniejszą, mądrzejszym, bardziej pomocną. Lata później ta logika wraca jak bumerang: „jeśli nie jestem kochana/kochany, to znaczy, że coś ze mną jest nie tak”. I wchodzimy w dorosłe relacje z takim myśleniem o sobie i relacjach.
Dzieci rzeczywiście łatwo wybaczają swoim rodzicom i długo, a często na zawsze, pozostają lojalne. Ta lojalność bywa mylona z dobrym funkcjonowaniem relacji. Jeżeli przez lata to dziecko podtrzymuje emocjonalnie dorosłego, uczy się w praktyce, że miłość wiąże się z rezygnacją z własnych potrzeb. W dorosłości może to skutkować przekonaniem „muszę zasłużyć”, trudnością w stawianiu granic i tendencją do brania odpowiedzialności za cudze nastroje. To nie jest „wina” kogokolwiek, raczej mechanizm, który powstał, bo komuś (rodzicowi) brakowało wsparcia i w dobrej wierze oparł się na najszybciej, najłatwiej dostępnej relacji - z własnym synem lub córką.
Powstaje też wtedy „złudzenie dobrego rodzica”. To trudne zdanie. Bo wielu rodziców naprawdę robiło, co potrafiło, tylko nigdy nie nauczyli się prosić o wsparcie tam, gdzie mogliby je otrzymać od innych dorosłych, więc poprosili o nie… dziecko. A dzieci, jak pisze Eichelberger, wybaczają prawie wszystko. Z wdzięczności, ze strachu, z miłości. Wybaczenie bywa jednak mylone ze zgodą. Dziecko, które ciągle ratuje dorosłego, nie ma miejsca na własne dzieciństwo. A rodzic, który czuje ulgę, z czasem zaczyna wierzyć, że to była „po prostu bliskość”. Tak rodzi się to złudzenie.
Nie chodzi jednak o to, by na nowo pisać rodzinne akty oskarżenia. Chodzi o odwagę nazwania niezdrowego mechanizmu. Ktoś kiedyś nie miał narzędzi i wstydu było tak dużo, że łatwiej było poprosić o ukojenie kogoś słabszego niż równego. To się zdarza w różnych domach, na różnych piętrach społecznej drabiny. Dobra wiadomość? Da się to zatrzymać. Ale najpierw trzeba zobaczyć.
Jak poznasz, że to o tobie? Zadaj sobie kilka pytań, które pomogą to sprawdzić:
- Czy jako dziecko często czułaś/czułeś się emocjonalnym „opiekunem” rodzica
 - Czy masz w sobie przekonanie: „miłość trzeba zasłużyć – wynikami, uległością, ratowaniem innych”?
 - Czy w dorosłych relacjach szybciej przepraszasz, niż czujesz, że masz do tego powód?
 - Czy częściej wybierasz spokój innych zamiast prawdy o sobie?
 
Jeśli choć jedno z tych pytań zabolało, nie znaczy, że „coś z Tobą nie tak”. To znaczy, że za wcześnie musiałeś stać się dorosły i odpowiedzialny. Co może zrobić dorosłe dziecko, które odkryło, że ulegało parentyfikacji? Najpierw nazwać zjawisko bez dramatyzowania: „w naszej rodzinie sporo rzeczy kręciło się wokół nastroju dorosłych, a ja wcześnie nauczyłam się dopasowania”. Dla osób, które rozpoznają u siebie ten wzorzec, pomocne bywa porządkowanie granic w prostych sprawach: odróżnianie empatii od odpowiedzialności („mogę rozumieć, ale nie muszę wziąć na siebie”), sprawdzanie swoich automatycznych „tak” i świadome dodawanie drobnych „nie”, a także budowanie codziennych nawyków troski o siebie bez poczucia winy. W relacjach bliskich warto praktykować jasne komunikaty: „to jest dla mnie ważne”, „tu potrzebuję przerwy”, „z tym już nie dam rady”. Jak widzisz, nie zamierzam uciekać w rady w stylu „po prostu wybacz”. Wybaczenie bez granic bywa kolejnym odtworzeniem starego schematu. Zamiast tego proponuję trzy kroki:
Nazwij: „W moim domu byłam/byłem emocjonalnym amortyzatorem”. To zdanie porządkuje rzeczywistość.
Oddziel: „To nie moja wina, że nie dostałam/dostałem wystarczająco miłości. To nie mówi o mojej wartości”. To trudne, ale możliwe.
Ustal granice: miłość nie polega na nieustannym ratowaniu. Czuła odmowa też jest formą troski, tym razem także o siebie.
Jeśli masz taka gotowość, tu zaczyna się praca terapeutyczna: żałoba po dzieciństwie, którego zabrakło, uczenie się, że prośba o wsparcie nie jest egoizmem, a „nie” nie jest zdradą.
A jeśli czyta to rodzic? To nie jest scena, na której masz paść na kolana i bić się w pierś. To moment na prawdę: „Prosiłem/prosiłam dziecko o to, czego powinni udźwignąć dorośli”. Prawda daje szansę, by być teraz lepszym rodzicem: przeprosić bez tłumaczenia, oddać dorosłym odpowiedzialność, zacząć budować więź na ciekawości i obecności, a nie na długu. Dzieci naprawdę potrafią wybaczać, ale to rodzice odpowiadają za naprawę. Nie one. Bo miłość do dziecka to nie zaciągnięty dług.
Najbardziej kojąca zmiana wymaga od zgody na dwa zdania:
- „Zasługuję na miłość, nawet jeśli kiedyś jej nie dostałam/em”.
 - „Moje dziecko zasługuje na dzieciństwo, bez obowiązku opiekowania się mną”.
 
Ten cytat nie musi dzielić członków rodziny na „winnych” i „skrzywdzonych”. Może ich natomiast połączyć w odwadze stanięcia po stronie prawdy: dzieci wybaczają, bo kochają. Dorośli dojrzewają, kiedy przestają tej miłości nadużywać.
Wasza psycholog ❤
  |   ||||











Brak komentarzy:
Prześlij komentarz